W
gąszczu posępnym mokrym i smętnym,
Pełnym
splatanych starych gałęzi,
Podąża
wodząc wzrokiem obłędnym,
Szkielet
którego widok mnie mierzi.
Spływa
jad trupi, kłapią mu kości,
Czaszka
się rusza na kręgach oparta,
Bulgota
stęchły zapach wnętrzności,
W
górę gdzieś idzie, ręka zadarta.
Idzie
i słucha jak wiatr krąży w koło,
Porusza
kręgi jego jestestwa,
Idzie
a głos mu się śmieje wesoło,
Do
piekielnego on dąży królestwa.
Jak
zombi wolnym podąża krokiem,
W
ziemię śmierć wbija stopy kościste,
Zostawia
na niej trupią posokę,
Kreśli
na liściach znaki ogniste.
A
wszystko, drzewa i domy, płonie,
W
piorunach błyska niebo, świat cały,
Lecz
trup podąża, wyciąga dłonie,
Jakby
oczy widzieć nie chciały.
Wtem
na płonącą głownię wdeptuje,
Na
ziemię spada szkieletu postać,
Spalone
kości, popiół wiruje,
Będzie
na wieki tu musiał zostać.