Las był czarny,
dziki i dziwny, wchodząc w jego głębie wydawało się, jakby czuć było dziwną
woń, woń, która przyciąga i woń która odpycha. Woła chodź do mnie a
jednocześnie nie pozwala się zbliżyć. Dziwny las, ciemny mroczny, jak z legend.
Ale przecież tego oto wędrowca nie zabiły stare legendy, bo bestia z legend
nikogo zabić nie może. Jego zabił wilkołak bestia zwana lykantropem, która raz
człowiekiem, raz wilkiem będąc jest jednocześnie i człowiekiem i bestią ze
starych legend. I choć uczeni ludzie mówią, że bestia to wymysł gminu prostego
jeno, który historie dziwne opowiada, które w prawdziwym, realnym świecie nullo
modo zdarzyć się nie mogą, albo może nullo modo zdarzyć się mogą bo przecież łaciński
język podwójnego zaprzeczenia nie zna, to jednak cokolwiek by mistrz Salvidenus
o bestii nieistnieniu powiedzieć raczył, to tego oto wędrowca coś zabiło i to
coś, coś co zacisnęło mu swe zęby na gardle miało zęby tak wielkie, jak nie ma
ich ani wilk, ani niedźwiedź. Jeśli więc nie był to lycanthropus cóż to być mogło?
Coś uciekało lasem
widział to cień, blask, długie stopy wspinające się po zaśnieżonym stoku Montes
Falcones jak je Mistrz Salvidienus na swojej mapie zapisał. Montes Falcones
mroczne góry w których diabli ucztują, a śmierć na wędrowca czeka by jego usta
dotknąć mrocznym pocałunkiem śmierci i oczy jego trupim całunem zamknąć. Wiele
razy był na tych górach dzienną porą, jesiennego czasu zwłaszcza, gdy wielkie
drzewa na ich szczytach tak gęste mają korony, że choćby gdzie indziej dzień był
i słonce blaskiem swym ziemię jasna oświetlało, to mrok prawie pod ich kopułami
tajemnice przedziwne skrywa, i niezwykłe jakieś uczucie, gdy szlak opuściwszy
wspinać się na ich szczyty po gęstej wielocentrymetrowej ściółce, gdy skrzypienie
nóg twoich na tych liściach wydaje się głosem jakby diabli grali na strunach
jakowegoś instrumentu, być może ze skazańców, których tam w piekle meczą strun
zrobionego.
Ale nie był to głos
diabelski, był to tylko głos starych zbitych liści, lekko podgniłych, opadłych
z przepięknych drzew wznoszących się miedzy niebem a ziemią. I choć czasu tego,
gdy stopy wgniatały się w skrzypiącą ściółkę ręka miecza chciała chwycić, to
przecież i tak miecz ten w ręce, wędrowca nie mógłby ochronić bo i chronić go
dnia tego nie było przed czym. Chyba, że wędrowiec chciałby uchronić się przed
samym sobą i fantasmagoriami rodzącymi się w jego umyśle, ale przed własnym
umysłem, żaden miecz choćby w dalekich krainach, przez Arabów zamieszkałych, w
wielkim mieście Damaszkiem zwanym wykuty został i tak nikogo nie ochroni. Bo
przed tym co umysł własny rodzi, przed bestiami, które tam przebywają tylko
własna jego moc a nie twarda stal miecza ochronić może.
Dlatego i miecza
nie wyciągnął tylko szedł, szedł wśród drzew wielkich, skał starych, wrzosów
kwitnących na łące, szedł wśród liści, szedł mógłby ktoś poetycko rzec na
spotkanie przeznaczeniu, gdyby nie to, że po prostu szedł wtedy wiadomość
przekazać od księcia do grodu najbliższego, a że po drodze Montes Falcones
były tedy postanowił przez nie drogę sobie skrócić. A że słyszał legendy o bestiach
w górach czyhających to historie te, zamiast zniechęcić go to do tejże eskapady,
zachęciły tylko, jakby bestie ręką machały do niego i zapraszająco uśmiechając
się głową kiwały, choć do nas wędrowcze. Ale dnia tamtego, choć góry całe przebył ze
ścieżki w otchłań lasu zbaczając, żadnej bestii nie zobaczył, nawet wilka oczu
które by gdzieś w leśnej głuszy zabłysły.
Wtedy jednak był
inny czas, nie było śladów łap odciśniętych w zmarzniętym śniegu i nie było
zagryzionego wędrowca. Były tylko stare liście skrzypiące pod muśnięciem
obutych stóp. Ale tak jak wtedy, jak jesiennego dnia kilka lat temu, coś
zapraszało, aby wszedł w ten las, choć wiedział, że dziś jest tam człowiek
lub bestia, która zabiła wędrowca a krain dalekiego południa, jest ona tam gdzieś między drzewami górskiego szczytu i być może kolejny raz krwi
pragnie, czuł strach, tylko głupcy nie czują strachu, Mistrz Salvidienius
powiedział mu kiedyś, gdy nie czujesz strachu przed bitwą to znak że już
wkrótce zginiesz, tylko naznaczeni znakiem śmierci nie czują strachu. Ale on go
czuł, strach przenikał jego duszę, ale mimo to wyciągnął miecz i poszedł w las,
poszedł śladami, drobnymi śladami stóp, które były odciśnięte w wirujących drobinkach
spadającego na leśny grunt śniegu. Poszedł na spotkanie bestii z Montes Falkones.
ciąg dalszy poproszę!
OdpowiedzUsuńPostaram się coś skrobnąć :)
OdpowiedzUsuń