Trzech jeźdźców
jechało po stepie, trzech jak trzy gwiazdy rozjaśniające horyzont, mieli trzy
konie i trzy miecze i choć nie byli jedną duszą w trzech ciałach znali się od
lat i walczyli razem w wielu bitwach. Jechali wolno, niespiesznie po stepie.
Dwóch było starszych jeden gniadego miał konia, piękną szablę wysadzaną złotem
i perłami zdobyty być może na Turkach, emanowała z niego siła i moc. Gdybyś
spojrzał na niego pomyślałbyś, że nikt i nic mu nie stanie. Mierzył prawie 190
cm był potężny, jakby ciosem swego miecza mógł nie jedną ale trzy głowy
odrąbać. Miał przetykane złotem piękne rękawice i wspaniałą zbroję z głową lwa.
Drugi był mniejszy i dziwny. Niepozorny, miał czarny płaszcz zwykłą szablę,
starą na której i ślady rdzy szłoby dostrzec, jechał na czarnej maści koniu a
płaszczu miał rysunek wilczej głowy.
Trzeci z nich był dużo młodszy, miał bujne jasne włosy powiewające na
wietrze, pięknego konia jechał szybko pospiesznie, miał uśmiech na ustach. Od
czasu do czasu wybredzał pozostałych jakby młoda krew krążąca w jego żyłach
musiała wyszaleć się w pędzie konie na pustym jesiennym stepie. Ale i on
przecież był znanym banitą, za którego głowę wielkie sumy Turcy dawali, bo
wielu z nich zabił w czasie wypraw czajkami lotnymi przez Morze Czarne.
Jechali razem
stepem godzin wiele, pustym i nudnym aż razu pewnego karawanę ujrzeli
napadniętą przez zbójców. Młody nazywał się Lothien, bo wszyscy z krajów
dalekich pochodzili, rzucił się jako rycerz przeczysty na ratunek, bo choć
Turków w Kaffie własną ręką mordował, to romansów rycerskich się naczytawszy
przyjemności uratowania karawany przed zbójami sobie odmówić nie mógł. Choć kto
głowę jego przeniknie i wie czy to chęć karawany uratowania czy krwi żądza i
chęć zabicia zbójców złych nim kierowała, kto to wiedzieć zdoła. Wiadomo tylko,
że Lothien popędził z krzykiem, a dwaj pozostali niespiesznie za nim pojechali.
A gdy dojechali do
wąwozu, gdzie to się stało ujrzeli jak Lothien ze złotą grzywą zabija zbójców jednego
po drugim. Dwóch z nich ciągnęło po ziemi dziewczynę o długich włosach dziwnego
koloru, które wyrywała im się krzycząc przeraźliwie. Lothien jak rycerz z
legend ruszył jej na ratunek i starł się ze zbójami. Parralius, rycerz z lwem
krzyknął do trzeciego:
-Nie pomożesz mu
Aureliusie
-Młody jest dobry,
da sobie radę, po co mu przeszkadzać. Zawsze lubił krew – zimny głos jeźdźca na
czarnym koniu był cichy jak szept.
-A jak go zabiją.
-Znaczy, że miał
umrzeć, co to ja mu kazałem jakichś durni bronić. Chcesz to mu pomóż sam, ja
zawsze mogę popatrzeć.
Parralius popędził na
pomoc, z boku wyskoczyli następni zbóje starł się z nimi w walce. Sztychy i
stal błyskały w wieczornym świetle ogniska. Paralius zabił dwóch i walczył z trzecim. Lothien też radził sobie dobrze,
zwłaszcza, że dziewka krzyczała, aby ją ratował, jej potargane włosy leżały na ziemi, co jeszcze bardziej zachęcało do walki młodego rycerza. Wtem z krzaków wyszedł kolejny
opryszek miał przy sobie łuk, naciągnął cięciwę i wymierzył w Lothiena, widać
było jego uśmiech, gdy wtem w sekundzie, chwili jak motyla skrzydeł mgnienie, krótki
bełt kuszy wbił mu się w szyję, i zalany krwią upadł na kolana. Parralius
widział co się stało, Lothien zaś porwany ferworem walki nie zauważył niczego.
Na szczycie zaś jaru stał w swym czarnym płaszczu Aurelius, trzymał w ręku kuszę
i się uśmiechał patrząc na walkę kotłującą się w dole.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz