Za helleńską miłość tego co piękne, za Bogów, za zamiłowanie do książek, Chwała Ci Julianie, Cześć i Chwała!!!
Podaj mi kubek wina, Prokopiusie.
Rana jest teraz mniej bolesna. Nigdym
Nie widział nieba tak rozgwieżdżonego.
Gwiazdy domowe z Galii i znad Rzymu
Jakże dziś wrogo świecą nad pustynią.
Zostańcie przy mnie. Chciałbym jeszcze chłodem
Nocy odetchnąć. Zawsze się lękałem
Bezbrzeżnych piasków pustynnych, lecz teraz
Odszedł strach nierozumny. Miejsca nie ma
Na lęki, które wyobraźnia rodzi,
Gdy wypełniła mnie już do dna serca
Pewność nieubłaganej rychłej śmierci.
Codzienne troski, drobne niepokoje
Są jak szakale, sępy czy hieny,
Które spłoszone pierzchają w popłochu,
Kiedy lew zbliża się do swej ofiary.
Mówią, że człowiek, zanim umrze, widzi
Historię życia w rozpaczliwym skrócie.
Jakie obrazy pamięć mi przywraca?
Nie widzę twarzy stryja Konstancjusza.
Lecz jakże blisko i boleśnie widzę
Dziecięce ciała braci mordowanych,
Białe, jak gdyby wszystka krew spłynęła
W pościel czarnymi plamami znaczoną.
Uszedłem śmierci, gdy mnie i Gallusa
Wierny niewolnik ukrył za kotarą.
I znowu widzę biel. Biel marmurowych
Schodów wysokich domu, gdzie bezpieczne
Dał nam schronienie biskup Aretuzy;
To on mnie pierwszy kształcił w chrześcijaństwie,
Uczył pokory i chwalił ubóstwo.
Chętnie przyjmując na dworze biskupim
Daninę sutą prawem nakazaną:
Owce, oliwę, zboże, wosk i wino,
Które zwoziły okręty ładowne,
Płody bogate krain nie nazwanych,
Róże zimowe i wiosenne śniegi.
Ubóstwo! Znam je z kościołów Antiochii,
Z bazylik złotych Konstantynopola.
To on pochwalał rzeź Wallentrojanów,
Śmierć Aremusa i diuka Egiptu,
Zaćwiczonego knutami eunuchów.
Bezgrzeszne mordy, bo w konfesjonale
Zbójca mordercy dawał rozgrzeszenie
I znalazł zawsze jakiś werset ciemny,
Który przydawał racje wyższej miary
Zbrodni popełnionej dla zemsty lub zysku.
Kazał miłować własnych nieprzyjaciół.
Kochać nieprzyjacioły? Jakże kochać?
Cóż więc zostanie dla przyjaciół? Czyżby
Nienawiść? Tyleż są warte uczucia?
Już jako dziecko miałem przykazane
Modlić się do kalectwa i brzydoty,
Gdy na cokołach dawnych bogów
Poustawiano malowane kukły,
Figury świętych o twarzach gipsowych
Wykoślawionych męką ujawnioną.
Czyż miałem tracić moje lata młode
W mrocznym przedsionku zamkniętej świątyni,
Wyrzec się światła nie mając pewności,
Co nam przyniesie śmierć i byt nieziemski?
Czy może wybrać niepohamowaną
Żądzę rozkoszy, która smutek budzi?
Wybrałem los żołnierza. Wasz los. Bowiem
Męska to sprawa walczyć z nieprawością.
Bronić honoru. Zbrodnia nie nazwana
Jest jak trucizna utajona w winie.
Któż ma czelność zwać mnie odszczepieńcem?
Kto tu jest zdrajcą, kto pozostał wierny?
Gdzież jest to wszystko, w co chętnie wierzyłem?
O Euzebiuszu, drogi Prokopiusie,
Dzisiaj, w godzinę porachunku z życiem,
Nie żal mi walki i nie żal mi klęski,
Lecz strach mnie trawi, czy nie przeoczyłem,
Nie uroniłem czegoś trudniejszego,
Czegoś, co ponad człowieczą naturą,
Nad przywarami zwierzęcego stada
Jest jak materia lotna, jak promienie
Z nieznanych źródeł na nas spływające.
Galilejczyku. Znów biel widzę czystą,
To wirujące barwy zlewają się w jedno.
Wszystko, w com wierzył, czegom nienawidził,
Wykrzywia mi się w tej chwili ostatniej.
Ciąg zdarzeń dziwnie skraca się i myśli,
Które towarzyszyły dawnym czynom,
Stoją osobno, jak gdyby na stronie,
Jedne wśród wrogów, inne wśród przyjaciół.
Z szeregu dawnych moich dni niektóre
Odchodzą, rosną i stają na czele
Armii pobitej dni mojego życia...
Rana jest teraz mniej bolesna. Nigdym
Nie widział nieba tak rozgwieżdżonego.
Gwiazdy domowe z Galii i znad Rzymu
Jakże dziś wrogo świecą nad pustynią.
Zostańcie przy mnie. Chciałbym jeszcze chłodem
Nocy odetchnąć. Zawsze się lękałem
Bezbrzeżnych piasków pustynnych, lecz teraz
Odszedł strach nierozumny. Miejsca nie ma
Na lęki, które wyobraźnia rodzi,
Gdy wypełniła mnie już do dna serca
Pewność nieubłaganej rychłej śmierci.
Codzienne troski, drobne niepokoje
Są jak szakale, sępy czy hieny,
Które spłoszone pierzchają w popłochu,
Kiedy lew zbliża się do swej ofiary.
Mówią, że człowiek, zanim umrze, widzi
Historię życia w rozpaczliwym skrócie.
Jakie obrazy pamięć mi przywraca?
Nie widzę twarzy stryja Konstancjusza.
Lecz jakże blisko i boleśnie widzę
Dziecięce ciała braci mordowanych,
Białe, jak gdyby wszystka krew spłynęła
W pościel czarnymi plamami znaczoną.
Uszedłem śmierci, gdy mnie i Gallusa
Wierny niewolnik ukrył za kotarą.
I znowu widzę biel. Biel marmurowych
Schodów wysokich domu, gdzie bezpieczne
Dał nam schronienie biskup Aretuzy;
To on mnie pierwszy kształcił w chrześcijaństwie,
Uczył pokory i chwalił ubóstwo.
Chętnie przyjmując na dworze biskupim
Daninę sutą prawem nakazaną:
Owce, oliwę, zboże, wosk i wino,
Które zwoziły okręty ładowne,
Płody bogate krain nie nazwanych,
Róże zimowe i wiosenne śniegi.
Ubóstwo! Znam je z kościołów Antiochii,
Z bazylik złotych Konstantynopola.
To on pochwalał rzeź Wallentrojanów,
Śmierć Aremusa i diuka Egiptu,
Zaćwiczonego knutami eunuchów.
Bezgrzeszne mordy, bo w konfesjonale
Zbójca mordercy dawał rozgrzeszenie
I znalazł zawsze jakiś werset ciemny,
Który przydawał racje wyższej miary
Zbrodni popełnionej dla zemsty lub zysku.
Kazał miłować własnych nieprzyjaciół.
Kochać nieprzyjacioły? Jakże kochać?
Cóż więc zostanie dla przyjaciół? Czyżby
Nienawiść? Tyleż są warte uczucia?
Już jako dziecko miałem przykazane
Modlić się do kalectwa i brzydoty,
Gdy na cokołach dawnych bogów
Poustawiano malowane kukły,
Figury świętych o twarzach gipsowych
Wykoślawionych męką ujawnioną.
Czyż miałem tracić moje lata młode
W mrocznym przedsionku zamkniętej świątyni,
Wyrzec się światła nie mając pewności,
Co nam przyniesie śmierć i byt nieziemski?
Czy może wybrać niepohamowaną
Żądzę rozkoszy, która smutek budzi?
Wybrałem los żołnierza. Wasz los. Bowiem
Męska to sprawa walczyć z nieprawością.
Bronić honoru. Zbrodnia nie nazwana
Jest jak trucizna utajona w winie.
Któż ma czelność zwać mnie odszczepieńcem?
Kto tu jest zdrajcą, kto pozostał wierny?
Gdzież jest to wszystko, w co chętnie wierzyłem?
O Euzebiuszu, drogi Prokopiusie,
Dzisiaj, w godzinę porachunku z życiem,
Nie żal mi walki i nie żal mi klęski,
Lecz strach mnie trawi, czy nie przeoczyłem,
Nie uroniłem czegoś trudniejszego,
Czegoś, co ponad człowieczą naturą,
Nad przywarami zwierzęcego stada
Jest jak materia lotna, jak promienie
Z nieznanych źródeł na nas spływające.
Galilejczyku. Znów biel widzę czystą,
To wirujące barwy zlewają się w jedno.
Wszystko, w com wierzył, czegom nienawidził,
Wykrzywia mi się w tej chwili ostatniej.
Ciąg zdarzeń dziwnie skraca się i myśli,
Które towarzyszyły dawnym czynom,
Stoją osobno, jak gdyby na stronie,
Jedne wśród wrogów, inne wśród przyjaciół.
Z szeregu dawnych moich dni niektóre
Odchodzą, rosną i stają na czele
Armii pobitej dni mojego życia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz